Komu bardziej jest potrzebna adaptacja?
ADAPTACJA, to nie jest słowo którego często używam. Nie podoba mi się zwyczajnie jako zbitek liter, ale mam wrażenie, że od prawie dwóch lat jestem w permanentnym stanie adaptowania się w rożnych konfiguracjach.
Idzie różnie, raz gładko, raz kończy się mokrym policzkiem. I tak też myślałam, że będzie wyglądał proces adaptacji Gai w przedszkolu. Postanowiliśmy, po długim czasie spędzonym przez Gajkę na naszym szwedzkim bajkowym, ale jednak odludziu, pokazać jej życie towarzyskie. Nie byłam pewna jak ona zareaguje. Czy będzie się bała? Jak się odnajdzie? Przecież była głównie ze mną i z Oktawianem…
Plan był taki, że idziemy i siedzimy z nią w jednej z przedszkolnych sal, narazie pustej, przez półtorej godzinki. Miała mieć czas by się oswoić z przestrzenią. Kolejnego dnia, może na dłużej, a potem na trochę z dziećmi…i tak dalej i tak dalej. Adaptacja podobno trwa przeciętnie mniej więcej tydzień, do dwóch. Tak żeby dziecku nie fundować szoku. W przypadku naszej córki wyglądało to tak: zobaczyła salę z dziećmi, odwróciła się i powiedziała: IDŹ, PAPA. Jakby ktoś nie zrozumiał, zwyczajnie machnęła ręką i sobie poszła….W rezultacie, to ja sama siedziałam w tej pustej sali, czekając na ewentualną tęsknotę, czy panikę córki, że nie ma mamy…To się jednak nie wydarzyło! Efekt jest taki, że jestem bardzo oswojona z przestrzenią sali przedszkolnej. Z jednej strony mi smutno, ale jendocześnie czuję dumę…
Po tym doświadczeniu, jak zresztą po wielu innych w macierzyństwie, dochodzę do wniosku, że te wszystkie transformacje i przejścia z jednego etapu w drugi, są oczywiście trudne dla dziecka, ale są równie trudnie albo nawet trudniejsze dla rodziców. My przeżywamy to wszystko świadomie, z obawami przed, w trackie i po. Z naszym bagażem doświadczeń spodziewamy się rożnych wersji scenariuszy, by później przekonać się, że jest ich nieskończona ilość. Czasem nawet kiedy czegoś się obawiam w przypadku Gai, chociażby czy będzie jej trudno w przedszkolu, a potem okazuje się, że ona przechodzi przez to z uśmiechem na twarzy, zamiast ulgi (która wydawałoby się naturalna w takich sytuacji) czuję jakiś ciężar, niedowierzanie…zagubienie. Co zrobić z tym całym pre-stresem, który nie miał ujścia, bo wszystko okazało się lekkie?
Za każdym razem kiedy ją zaprowadzam do znanego już nam przedszkola, to ja wychodzę z duszą na ramieniu. Czy nie zacznie płakać? Czy nie dostanie gorączki? Czy czuje się bezpiecznie? Nie mogę nic zaplanować, bo przecież zaraz zadzwonią, żeby po nią przyjść… i tak w kółko te myśli mnie wypełniają, trzymając na smyczy wiecznego napięcia. Tymczasem Gaja bawi się świetnie, pogłębia swoje umiejętności w relacjach, buduje swoją odrębność.
Mam przeczucie, że to po prostu jest przypisane do bycia rodzicem. Ten wieczny niepokój, kiedy burzy nie ma nawet na horyzoncie. Chyba potrzebny nam też czas na ADAPTACJE do rodzicielstwa. Obyśmy wszyscy skończyli ją tak jak Gaja zaczęła.