Tato! Zabierz dziecko na wakacje!
Niedawno zaprezentowaliśmy Wam historie ojców, którzy zabrali swoje pociechy na wspólny wyjazd (bez mamy!). I co? I było super! Dziś kolejne przykłady.
Najpierw ważne wyjaśnienie: tak, samodzielna opieka nad dzieckiem – czy to małym, czy nieco większym – to wyzwanie. Czasami ciężko ogarniać codzienność jednocześnie obojgu rodzicom. Dlatego, panowie, nie porywajcie się na samotny wyjazd z dzieckiem, jeśli czujecie, że nie dacie rady. Nikt nie potrzebuje takiego bohaterstwa. Ani wy, drodzy ojcowie, ani Wasze dzieci.
Jeśli jednak samodzielna opieka jest czymś, co znasz i lubisz, to nie zastanawiaj się zbyt długo. I już zaplanuj przyszłoroczne ferie czy wakacje sam na sam z dzieckiem. A jego mama niech odpocznie!
Wyprawa ma być wymagająca
U Wojtka Olszewskiego męskie wyprawy z synami to już zwyczaj (żona Kasia zostaje wtedy w domu). Opowiedział nam o jednej z nich. I przyznajemy: wzruszyliśmy się…
Zasady są proste: wyprawa ma być wymagająca na tyle, by potrzebne były wcześniejsze przygotowania. – Jesteśmy tylko we dwóch przez minimum dwadzieścia cztery godziny, mamy obawy, czy podołamy – mówi. Dodaje też, że każda z wypraw jest inna, bo uwzględnia oczekiwania i możliwości dziecka. Jak było na poprzednich? – Podczas pierwszej spaliśmy na Babiej Górze w śpiworach, a drugą przeszliśmy pieszo z Leskowca również na najwyższy szczyt Beskidów (40 km).
Ostatnia wymagała improwizacji. Pogoda sprawiła, że… nie było tak trudno, jak planował. Z pomocą przyszedł mu jego partner wyprawy. – Kiedy rano stanęliśmy przed schroniskiem Markowe Szczawiny, to Szymon zdecydował. „Nie rezygnujemy! Idziemy na górę żółtym szlakiem, bo będziemy mieli rekord” – rzucił z uśmiechem.
Znów poczuł ucisk w gardle
Wojciech dusił sprzeciw w sobie, bo ślisko i mokro, ale… doszedł do wniosku, że przecież ta wyprawa nie ma być dla niego. – Przyjąłem propozycję bez słowa. Przekonywałem siebie, że sobie poradzimy, jak wiele razy wcześniej. Wspięliśmy się po raz drugi Akademicką Percią i zbiegliśmy do Krowiarek. Znów poczułem w sobie tę radość przekraczania granic wytrzymałości. Niegasnący uśmiech na twarzy mojego syna pokazał, że on również. Przez całą wyprawę liczył tych, których wyprzedziliśmy. Uzbierało się ponad pięćdziesiąt osób. Na Babiej Górze o poranku, w gęstej mgle dałem mojemu dziecku nieśmiertelnik z cytatem z Księgi Izajasza i wyjaśnieniem znaczenia jego imienia – tak, jak wcześniej dwóm synom. Nie przywykłem. Znów poczułem uścisk w gardle. Przytuliłem. „Jestem z Ciebie dumny!” krótko, by nie zauważył, że mięknę, bo przecież „chłopaki nie płaczą” – wspomina nasz rozmówca.
Czasem dochodzi do wniosku, że najważniejsze w tych męskich wyprawach dzieje się dzięki… jego żonie. – Traktuje je na serio. Martwi się, kiedy nie ma nas w domu i wita z radością, gdy „marynarskim krokiem”, z zakwasami wysiadamy z samochodu pod domem. Widzę, choć chyba bardziej czuję, jak pomaga chłopcom dostrzec, że właśnie zrobili coś wyjątkowego. Zmieniają się i dorośleją. Docenia ich osoba, z którą do tej pory byli tak bardzo związani – mówi nam Wojtek.
Choć kilka(naście) godzin razem. Albo cały tydzień
Oczywiście wspólny czas tata-dziecko nie musi oznaczać wielkiej wyprawy czy dwóch miesięcy w dżungli!
Edek mówi nam: – Staramy się co roku wyjechać sami, bez wygód, za to z masą atrakcji jak i czasem tylko dla siebie. Wspomnienia przygód pozostają na długo, a słuchanie sjesty, cotygodniowej audycji radiowej, kojarzy się dziś z niespiesznym przemierzaniem Kaszub.
Porzucić oczekiwania
Tomasz Smaczny opowiada z kolei o swojej córce Tosi. I robi to tak, że nie będziemy mu przerywać! Oto jego opowieść! – Od kiedy skończyła trzy lata, co roku spędzaliśmy pojedyncze noce pod namiotem. W tym roku, w którym w październiku skończy 6 lat, postanowiłem pójść o krok dalej i wyjechać z nią na biwak na cały tydzień. Wiedziałem już, że spanie pod namiotem i samo biwakowanie bardzo jej się podobało, a szczególnie palenie ogniska oraz smażenie kiełbasek i pieczywa. Tosia ma swoje kulinarne preferencje, jak to dzieci w tym wieku, ale akurat za kiełbasą przepada, więc wiedziałem, że z głodu nie zginiemy .
Zastanawiałem się jednak, jak poradzimy sobie we dwójkę przez cały tydzień, kiedy oprócz samego spania, trzeba ogarnąć mycie, całodniowe jedzenie i w zasadzie spędzimy siedem dni pod gołym niebem. Główną obawą była jednak temperatura w nocy. Moje wcześniejsze doświadczenia niestety w tym aspekcie nie były pozytywne… ale tylko dla mnie. Nocowaliśmy klika razy na Suwalszczyźnie, a tam nawet po gorącym dniu noce bywają chłodne. Kończyło się na tym, że Tosię przykrywałem wszystkim, co miałem, a sam marzłem na kość. Córa więc wstawała wyspana jak skowronek, kiedy ja dopiero co zmrużyłem oczy, bo namiot zaczęło ogrzewać poranne słońce… Dlatego tym razem postanowiłem zadbać lepiej o komfort cieplny. Mamy spory bagażnik w samochodzie, więc wziąłem ze sobą chyba cztery różne karimaty, folię izolującą, mały dmuchany materac, oczywiście śpiwory, poduszki i koniecznie cienkie czapki na wszelki wypadek. Jak się okazało, wiele z tych rzeczy okazało się nam niepotrzebnych, ale za to przydały się nowo poznanym znajomym z pola namiotowego, dzięki czemu nawiązaliśmy towarzyskie relacje.
Oczywiście zastanawiałem się też wraz z mamą Tosi, co zrobimy w przypadku długotrwałego deszczu, którego w czasie polskich wakacji z reguły nie brakuje. Postanowiłem nie rzucać się z motyką na słońce i wybrałem opcję kempingu hybrydowego. To znaczy mieszkaliśmy na polu namiotowym na terenie ośrodka wypoczynkowego. Podobnie jak na klasycznym kempingu spaliśmy w namiotach i korzystaliśmy z sanitariatów. Niemniej stołowaliśmy się w jadłodajni ośrodka, gdzie mieliśmy wykupione wszystkie posiłki. Wiedziałem też, że w razie długotrwałego deszczu, który bardzo utrudniłby nam biwakowanie, moglibyśmy przenieść się spać na podłogę w sali konferencyjnej (wszystkie miejsca noclegowe były zajęte). Ostatecznie pogoda nam dopisała, chociaż upałów w tym lipcowym tygodniu nie doświadczyliśmy.
W zasadzie większość czasu spędzaliśmy na terenie ośrodka, gdzie Tosia szybko nawiązała znajomości z innymi dziećmi. Po raz pierwszy w życiu Tosia czuła się komfortowo, kiedy nie miała mnie w zasięgu wzroku, co było dla nas nowym doświadczeniem, a dla niej kolejnym krokiem rozwojowym. Ona poznała teren, dzieci i ich rodziców i czuła się swobodnie. Ja również byłem spokojny, bo ośrodek był zamknięty, a duża liczba rodzin z dziećmi powodowała, że nawzajem mieliśmy oko na swoje pociechy. Także kiedy Tosia szalała na placu zabaw, ja mogłem w spokoju w kawiarni wypić cappuccino . Było tam sporo atrakcji sportowych, więc większość czasu spędzaliśmy po prostu na zewnątrz: odkryte dwa baseny, gdzie czuwał zawsze ratownik, wspomniany plac zabaw, huśtawki na drzewie, hamaki, boisko do gry w piłkę i koszykówkę, ścianka wspinaczkowa, itd. Mieliśmy też nieodłączne frisbee, hulajnogę i zestaw do badmintona. Szybko jednak Tosia wsiąkła w zabawy z innymi dziećmi, więc miałem też sporo czasu dla siebie, żeby popływać, pogadać i pograć w piłkę z innymi rodzicami.
Podsumowując ten wyjazd, jestem zadowolony, że nie narzuciłem sobie zbyt wielu oczekiwań i planów. Moim celem było po prostu przeżycie na polu namiotowym przez tydzień z córką i nie było sensu dodawać sobie jeszcze jakiś kolejnych wyzwań, na które przyjdzie czas przy następnych wyjazdach. Dzięki temu spontanicznie i na luzie płynęły nam dni i obydwoje mieliśmy z tego wypadu niezłą frajdę; ja ostatni raz przespałem w namiocie tyle nocy siedem lat temu!
Kiedy kładliśmy się spać ostatni raz, po raz pierwszy spadł naprawdę mocny deszcz. Obawiałem się, że Tosia nie zaśnie ze względu na uderzające w namiot krople wody. Tymczasem ona poprawiła sobie poduszkę, wsunęła się w śpiwór i spontanicznie powiedziała: „Lubię nasz namiot, to jest teraz nasz domek.” To była dobra puenta naszej wyprawy.
Najtrudniejsze było w mojej głowie
Ostatnim naszym bohaterem jest Tomasz, który zabrał swojego niespełna 3 letniego syna na tygodniowy wakacyjny wypad.
Jak sam mówi miał obawy przed wyjazdem ponieważ wcześniej zawsze podróżowali w trójkę i opieka była rozłożona na dwie osoby, a teraz spoczywała tylko na nim.-Najtrudniejsze było przekonać się do tego, że dam radę sam i poradzimy sobie w każdej sytuacji.
Co Cię pozytywnie zaskoczyło? -To, że nie było tak trudno jak mi się wydawało, wystarczy wsłuchiwać się w potrzeby dziecka i starać się je zaspokoić, a wtedy współpraca idzie dużo lepiej. Starałem się wypełnić czas aby nie było nudy więc zwiedziliśmy okoliczne parki, zaliczyliśmy wycieczki zarówno piesze jak i rowerowe, place zabaw, aqua park, Centralne Muzeum Pożarnictwa (dla miłośnika strażaków super atrakcja więc w sumie byliśmy 2 razy!)
Pytamy Tomka czy wyjazd wpłynął na jego relację z dzieckiem? -Pewnie, że tak. Od zawsze starałem się budować więź z synem poprzez poświęcanie mu wartościowego czasu i myślę że to zaowocowało na tym wyjeździe, bo jeszcze ją wzmocniliśmy. Natomiast w relacji z żoną pomogło mi docenić to bardziej jej wkład kiedy spędzała czas z synem sama bo poczułem na własnej skórze, że to bardzo odpowiedzialne i wcale nie łatwe zadanie.
Jakieś rady dla innych ojców?
Jeśli jeszcze się zastanawiacie czy warto to odpowiem bez zastanowienia – nie wahajcie się, tylko planujcie wspólny czas, a nie pożałujecie.
Będą to wspomnienia, których nikt Wam nie zabierze!
To jak, planujecie już wyjazdy z dziećmi? Chętnie o nich posłuchamy.