Kultura zwyciężczyń
Kultura obrosła wokół łączenia wychowania dzieci z pracą zawodową niewątpliwie ma w sobie coś z późnokapitalistycznego kultu sukcesu.
Wiadomo, każdy może zostać miliarderem. Wystarczy rano wstawać. Powtarzać codziennie do lustra „jestem zwycięzcą”, wizualizować sobie siebie w pałacu, czytać książki i pić co najmniej dwa litry wody dziennie (bo tak robił Jobs) lub najwyżej półtora litra na dobę (bo tak robi Gates). No i trzeba być mężczyzną.
Oczywiście, nikt nie mówi wprost, że kobieta nie może być „zwyciężczynią”, jednak kultura sukcesu kierowana w stronę kobiet wygląda nieco inaczej. Męscy zwycięzcy nie wizualizują sobie, że po pałacu będzie im biegał pięciolatek, którym będą musieli się zajmować, jednocześnie dbając o firmę i samorozwój. „Kultura zwyciężczyń” jest natomiast kultem dzielenia włosa na czworo, upychania obowiązków rodzinnych pomiędzy zawodowe.
W efekcie sukcesem dla kobiet staje się przede wszystkim umiejętność ogarnięcia wszystkiego na raz. Stąd na popularnych grupach związanych z organizacją czasu znajdziemy niemal wyłącznie kobiety, desperacko szukające jakiegoś systemu pozwalającego na wciśnięcie jak największej liczby obowiązków w grafik, do tego w jak najbardziej przejrzysty sposób.
Zarówno męscy zwycięzcy jak i kobiece zwyciężczynie obrywają przy tym odpryskiem dość naiwnego przekonania, że „wystarczy chcieć”, więc jeśli komuś się nie udaje, to jest to wyłącznie jego wina. Takie myślenie zupełnie pomija kwestię, czy finalnie włożony w coś ogrom pracy jest opłacalny i jak to się w zasadzie dzieje, że wstajemy rano i pijemy tę wodę, a nie tylko nie objawiła nam się fortuna Bezosa, ale jeszcze mamy dwa razy mniej czasu na wszystko niż mąż.
Prawda jest niestety taka, że niewielu ludzi ma odwagę przyznać, że coś osiągnęła… ale nie powinni być zmuszeni tego osiągać. Kultura zwycięzców karmi się wysiłkiem, więc jeśli uda nam się w końcu spiąć grafik i założyć firmę pomiędzy opieką nad dzieckiem i sprzątaniem, czujemy dumę. Bo było trudno, ale się udało. Bo inne kobiety albo siedzą w domu, albo nie mają dzieci, bo nie założyły firmy, nie dostały awansu, mają tylko jedno dziecko.
I jakoś umyka nam, że obok siedzi mąż, który nie musi robić sobie skomplikowanych grafików w Excelu, aby wszystko ogarnąć, a swojej firmie i marzeniu o pałacu poświęca całą uwagę. I jasne, nigdy tego pałacu nie zdobędzie… ale co dokładnie było NASZYM celem? Aby wyrobić się ze sprzątaniem i przewijaniem dziecka pomiędzy służbowymi telefonami?
Nie możemy stworzyć prawdziwej kultury zwyciężczyń, jeśli „zwycięzcy” nie zejdą na ziemię i zamiast marzyć o pałacu, wreszcie nie pomyją podłóg w m4.